Autor: Tomasz Pytko
Pod koniec lat osiemdziesiątych, w czasach, kiedy na środku ziemistej wysepki – tuż przed z wolna popadającym w ruinę budynkiem dworca PKP – rosła jeszcze pospolita wierzba z powłóczystymi gałęziami, przydarzył mi się dziwny, rzekłbym wręcz z pogranicza snu, incydent. Stałem akurat pod kioskowym zadaszeniem, w niewielkiej acz topornie posuwającej się do przodu kolejce, kiedy pod kopulastą wierzbą zatrzymał się nagle elegancki, lśniący jak czarny grobowy marmur mercedes. Stał tak może kilkanaście sekund, cały czas przy włączonym silniku, po czym z jego mrocznego wnętrza wychylił się niewysoki, ale bardzo dystyngowany mężczyzna. Wtedy nie miałem jeszcze o tym pojęcia ale miał na sobie grafitowy chasydzki chałat, na głowie futrzaną czapkę typu sztrajmel, a po jego bladych, jakby naznaczonych męką wieloetapowej podróży, policzkach, spływały spiralnie pejsy. Ruszył prosto w moim kierunku. I choć stałem w grupie ludzi o być może ciekawszym, urodziwszym i bardziej inteligentnym wyrazie twarzy, podszedł tylko do mnie. Zadał też jedno tylko pytanie: Do you speak English? Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć, że nie udzieliłem mu żadnej, ale to absolutnie żadnej odpowiedzi. Dosłownie mnie zamurowało. A on, po wykazaniu się kilkusekundową cierpliwością, bez podjęcia jakiejkolwiek próby zadania tego samego pytania komuś innemu, wyraźnie rozczarowany moją językową ignorancją, po prostu wrócił do przypominającego karawan mercedesa i natychmiast odjechał. To było moje prawdopodobnie pierwsze, i od razu podszyte jakby czymś pozaziemskim, bezpośrednie zetknięcie z reprezentantem nurtu chasydzkiego.
Od tamtego mniej więcej czasu chasydzi dosłownie spacyfikowali moją wyobraźnię. Może nie do końca w sensie intelektualnym, historyczno-poznawczym ale na pewno jako zjawisko metafizyczno-estetyczne, przyoblekające miasto Leżajsk w monochromatyczne barwy dawno minionych czasów. Ilekroć zewsząd przyjeżdżali, patrząc na nich, na ich odświętne czarno-białe chałaty, powiewające na wietrze tałesy z frędzlami, futrzane stożkowate spodaki, galicyjskie lisiurki, welwetowe jarmułki, służące do przepasania gartle, smoliste kapelusze i smętne jak miniaturowe trumienki filakterie, zawsze czułem jakbym – jak zahipnotyzowany – oglądał, gdzieś na jakimś starym strychu cudem odnalezione, sepiowe przedwojenne fotografie, przedstawiające ludzi żyjących już tylko w ich żelatynowym błysku. Tak, zawsze byłem przekonany, że leżajscy chasydzi mają niczym nieograniczoną moc spowalniania czy wręcz nawet cofania czasu. Wystarczy tylko ich kontemplować.
Lubię jak raz do roku, około lutego czy marca, w rocznicę śmierci cadyka Elimelecha Weisbluma, zwyczajem migrujących ptaków kolonizują Leżajsk. Zlatują się ich wówczas setki, w porywach nawet ładnych kilka tysięcy. I są rzeczywiście jak ptaki – czarne ptaki. Jednorodność barw i zbieżność zewnętrznych fizyczno-modowych atrybutów czynią z nich jedyny w swoim rodzaju i bardzo łatwo rozpoznawalny gatunek. Mnie zawsze kojarzyli się z ezoteryczną, inteligentną i charyzmatyczną rodziną krukowatych. Leżajszczanie, którzy z ciekawości mieszają się z ich ujednoliconym kolorystycznie tłumem, nie mają pojęcia, że przez to niechcący burzą tę chasydzką, czarno-białą i tak skutecznie przenoszącą w czasie kompozycję. Z tego też względu ja obserwuję ich zawsze z dystansu, najczęściej z jakiegoś wzniesienia. Widzę wtedy – jak w otwartej, iluminowanej księdze – obrazki niemal sprzed wieków. W mojej przeżartej kulturowymi stereotypami wyobraźni, nieustannie dokarmianej różnymi wizjami z literatury, filmów i szeroko pojętej popkultury zawsze jawią mi się jako niewyczerpalne źródło wzorcowych – ujętych zarówno w realistyczny jak i satyryczny sposób – ludzkich typów. Kogóż ja wśród nich nie widzę: biblijnych, pełnych dostojeństwa proroków, talmudycznych mędrców, mickiewiczowskich Jankielów o godnych zaufania obliczach, zgorzkniałych, wyzbytych złudzeń Szumanów z Lalki Bolesława Prusa, dziewiętnastowiecznych łódzkich fabrykantów – takich na przykład Zukerów i Mendelsohnów z Ziemi obiecanej Reymonta, mężczyzn, których pewność siebie jest wprost proporcjonalna do stanu posiadania. Gdzieś tam dostrzegam też mizernych czy wręcz mikrych domokrążców o chorobliwie ascetycznych sylwetkach, przypominających wychudzonych żydów z warszawskiego getta, czy też pucołowatych łotrzyków o oczach tak szybko taksujących rzeczywistość, że trudno za nimi nadążyć. Cały czas też mam nadzieję, że uda mi się w końcu wypatrzyć, choćby tylko w formie napowietrznego hologramu, fizjonomię samego Elimelecha Weisbluma – hipnotyzującego cadyka, którego patriarchalne, matuzalemowe oblicze, jakby zrobione z bezbrzeżnego spokoju i jedynej w swoim rodzaju, podszytej herezją melancholii, przyciągało do Leżajska – niczym ćmy do światła – wielu, nie tylko chasydzko-judaistycznego pochodzenia pielgrzymów.