Rozmowa z Henrykiem Atemborskim- człowiekiem który zawsze stawiał sobie ambitne cele i który dzięki swojej konsekwencji i nieustępliwości potrafił je realizować.
– Panie Henryku, jest pan osobą znaną w okolicy. Zasłynął pan nietuzinkową samotną wyprawą rowerową dookoła Europy lecz nie jest to jedyny pański znak rozpoznawczy. Jest pan od lat regionalnym społecznikiem, a okazjonalnie pokazuje się pan w mundurze wojskowym. Można z tego wywnioskować, iż ma Pan za sobą także przeszłość wojenną .
Urodziłem się 10.04.1928 r. w Łodzi gdzie mój Ojciec był inspektorem celnictwa. W chwili wybuchu wojny byłem 11 letnim chłopcem. Formalnie nie mogłem brać bezpośrednio udziału w walce, lecz byłem mimowolnym świadkiem tragicznych wydarzeń kampanii wrześniowej. Mój ojciec Józef- emerytowany inspektor służby celnej został tuż przed wybuchem wojny komendantem Ligi Obrony Przeciwpowietrznej i Gazowej w Nieszawie, gdzie wówczas zamieszkiwaliśmy. Wraz z ojcem objeżdżaliśmy różne miejscowości w powiecie, gdzie przeprowadzał szkolenia ludności cywilnej a pierwszych dniach września pomagał w ewakuacji tamtejszych urzędów oraz ludności cywilnej. W takich okolicznościach w nocy z 7 na 8 września znaleźliśmy się na przedpolu bitwy nad Bzurą pod Sochaczewem. Przed niechybną śmiercią uchronił nas polski zwiad , który wyprowadził nas z opresji pod ostrzałem artyleryjskim. W nocy z 8 na 9 września znaleźliśmy się na przedmieściu Warszawy, wśród płonących domów ulicy Wolskiej. Atakowały niemieckie czołgi, które przerwały linię frontu i z marszu próbowały zająć Stolicę. Wtedy oddałem pierwsze strzały do atakujących najeźdźców.
– Można zatem wywnioskować, iż sama broń i jej obsługa nie stanowiły dla pana większej tajemnicy, nawet w tak młodym wieku.
W naszej rodzinie broń była od zawsze, a ojciec dokładnie nas z jej obslugą zapoznał aby uniknąć wypadku. Mój dziadek w randze podpułkownika carskiej armii przeszedł w czasie I wojny światowej do gen. Dowbór- Muśnickiego i pod rozkazami Józefa Piłsudskiego bronił Polski przed bolszewikami. Po wojnie w randze pułkownika wojska polskiego stal ze swym garnizonem w Rokitnie. Brat mojej matki- Wiktor Kowalski aspirant Korpusu Obrony Pogranicza został zamordowany w Katyniu. Taki sam los spotkał kapitana marynarki wojennej, specjalistę od budowy okrętów wojennych Michała Niemirskiego, szwagra mojej mamy.
– Czy całą okupację przeżyliście w Warszawie?
Nie, tylko pierwsze tygodnie. Później powróciliśmy z ojcem i siostrą do Nieszawy, a matka została w Warszawie. 11 grudnia 1939 r. Niemcy wysiedlili nas do Generalnej Guberni, w kieleckie, do Wodzisławia. Tam kontynuowałem naukę w szkole podstawowej – tj. VI i VII klasę, bo pięć pierwszych ukończyłem jeszcze przed wojną w Nieszawie. Następnie ukończyłem trzy klasy gimnazjum w Wodzisławiu, ale oczywiście w tajnym nauczaniu.
– Jak pan się znalazł w partyzantce?
Moja mama i cztery lata starsza siostra Halina będące w stopniu sierżanta łączności należały do Armii Krajowej. Ja byłem zaledwie kilkunastoletnim chłopcem, toteż próbowały mnie chronić i nie chciały angażować mnie w działania konspiracyjne. Byłem jednak uparty i wszelkimi sposobami próbowałem przekonać je o mojej przydatności i dojrzałości. Chciałem brać czynny udział w walce jako członek AK, toteż próbowałem wkupić się wykradzioną Niemcom bronią i amunicją.
– Wykradzioną przez Pana?
Tak, własnoręcznie. Niemcy rozstawili na terenie majątku, gdzie zamieszkiwaliśmy dwa olbrzymie namioty, które pełniły funkcje warsztatów remontowych. Naprzeciw naszego domu gromadzili uszkodzony sprzęt przywożony prosto z frontu. W nich znajdowały się granaty i amunicja, które umiejętnie wynosiłem do kryjówek. Nikt, nawet rodzina o tym nie wiedziała. Poprzez moją siostrę granaty i amunicja dostały się w ręce oddziału AK, lecz ja nadal byłem poza organizacją. To spowodowało, że poszedłem do Narodowych Sił Zbrojnych i to od razu do leśnych oddziałów bojowych. Początkowo byłem w drużynie zaopatrzenia, a później po koncentracji oddziałów narodowych 11 sierpnia 1944 roku w Lasocinie i utworzeniu Brygady Świętokrzyskiej zostałem przydzielony do kompanii kpt. „Kazimierza”, która był zarazem kompanią wartowniczą, ochroną dowództwa sztabu i szkoleniową. W brygadzie operującej między Książem Wielkim a Górami Świętokrzyskimi aż po Pilicę byłem do okresu świąt Bożego Narodzenia 1944 roku. Wtedy to dostałem rozkaz powrotu na placówkę NSZ do Wodzisławia. W ostatniej bitwie na terenie Polski pod Pogwizdowem, gdzie z mojej kompanii zginęło 9 żołnierzy, w tym dwóch z mojej drużyny nie brałem już udziału.
– Czy po wojnie miał pan kontakt ze swoimi towarzyszami broni?
W brygadzie panowała całkowita konspiracja. Nawet na postojach obowiązywał całkowity zakaz komunikowania się i przemieszczania bez rozkazu dowódcy . Nikt nie używał swoich prawdziwych imion czy nazwisk, jedynie pseudonimy. Z nielicznymi kolegami spotkałem się dopiero wiele lat po wojnie, w latach 90.
– Lata wojny doświadczyły pana i pańską rodzinę, lecz trzeba było odnaleźć się w nowej niełatwej przecież rzeczywistości.
Tak, początkowo po wojnie powróciliśmy w rodzinne strony do Nieszawy, gdzie ukończyłem gimnazjum, a następnie liceum męskie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Tam mnie aresztowano w grudniu 1947 roku i przetrzymywano w toruńskich kazamatach do wiosny 1948 roku. Zarzucano mi udział w NSZ i organizacji WiN. Pobyt w areszcie śledczym odcisnął się na całym moim późniejszym życiu, także na zdrowiu. Trudno opowiedzieć zarówno o warunkach, w których mnie przetrzymywano jak i metodach śledztwa. Bardzo szybko straciłem rachubę czasu, tym bardziej, że przesłuchania odbywały się najczęściej w nocy i ciągnęły godzinami. Przemoc fizyczna i psychiczna, bezustanne pisanie życiorysu i groźby odbierały powoli wolę życia. Uratował mnie upór i konsekwencja. Nie przyznałem się do udziału w NSZ, ani tym bardziej w WiN, z którym nie miałem nic wspólnego. Opowiedziałem jako swoje, losy mojej mamy i siostry, które były w AK i brały udział w powstaniu warszawskim. Toruński areszt opuściłem po 3 miesiącach śledztwa z zaawansowaną gruźlica dwa dni przed Wielkanocą 1948 r. Po zdaniu matury podjąłem studia u prof. E. Rybki na wydziale matematyki, fizyki i chemii (z oddziałem chemii technicznej) Uniwersytetu Wrocławskiego.
– Czy już wtedy czuł się pan bezpieczny? UB niczego nie udowodniło, ale sam fakt postawienia zarzutów świadczył przecież o zainteresowaniu pana osobą.
Zdawałem sobie sprawę, że wygrałem z nimi bitwę, ale wojna się nie zakończyła. Już na Uniwersytecie byłem przez urząd inwigilowany, a ostrzeżony przez jednego z profesorów o grożącym mi niebezpieczeństwie uciekłem. Sprawa ta ciągnęła się za mną także później. Oskarżenia o sabotaż pojawiły się w 1953 i 1954 roku, kiedy to ponownie mnie aresztowano. W latach późniejszych nie zaprzestano szykan.
– Lata 50. to trudny okres w historii Polski. Stalinizm, prześladowania, śledztwa, szykany. Takimi sposobami komuniści umacniali swoją władzę. Pana pokolenie wchodziło jednak wtedy w dorosłe życie. Każdy chciał zdobyć wykształcenie, znaleźć pracę i założyć rodzinę. Podobnie było pewnie w pana przypadku?
Tak, jeśli chodzi o wykształcenie to skończyłem, oprócz ogólnego również zaocznie liceum chemiczne i liczne kursy, zgodne z moją pracą i moimi zainteresowaniami. Z pracą było trudniej, chociażby ze względu na moją okupacyjną przeszłość. Nie odpowiadało mi także nastawienie wielu ludzi, także tzw. kadry kierowniczej, którzy chcieli zrealizować swoje interesy kosztem innych ludzi.
– Rzeszów, Gorzyce, Mielec, Nieszawa, Toruń to kolejne Pana miejsca pracy. Zmieniał je Pan z przyczyn osobistych ?
W WSK w Mielcu, gdzie byłem laborantem i zastępcą kierownika Działu Analizy Technicznej i gdzie poznałem przyszłą żonę pracowałem do 1964 roku. Odszedłem z powodu szantażu politycznego z tzw. wilczym biletem tracąc mieszkanie i będąc zmuszony do opuszczenia Mielca. Wspólnie z żoną wyjechaliśmy do Nieszawy, gdzie z konieczności przyjąłem pracę jako kierownik magazynów zakładów przetwórstwa owocowego. Nie chciałem się zgodzić na udział w czarnych interesach miejscowych notabli, więc także musiałem odejść – tym razem na zastępstwo do spółdzielczych zakładów chemicznych w Toruniu. W 1966 roku wyjechałem do Nowej Sarzyny dokąd ściągnąłem rodzinę. Dostałem początkowo stanowisko zastępcy kierownika działu produkcji Alfanaftyloaminy a po jego rozwiązaniu zastępcy kierownika działu BHP.
– Czy w nowym miejscu, w nowym środowisku udało się panu spełnić zawodowo?
Dla mnie zawsze najważniejszy był człowiek. Moja praca zawodowa, moje doświadczenie, to walka o człowieka w różnym wymiarze jego życia. W Nowej Sarzynie większa część mojej pracy zawodowej to praca na stanowisku inspektora BHP, zarówno w Zakładach Chemicznych jak i Instytutu Przemysłu Organicznego. Bezpieczeństwo i warunki pracy były często lekceważone, zarówno przez pracodawcę – kierownictwo zakładu jak i słabo uświadomionych pracowników. Istniały procedury, których musiałem się trzymać, ale nie zawsze moje stanowisko było wygodne dla przełożonych. Konflikt na tym tle znalazł nawet finał w sądzie apelacyjnym. Powróciłem do pracy i na początku lat 80. byłem współorganizatorem lokalnych struktur Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego NSZZ Solidarność, którego zostałem przewodniczącym, później członkiem Zarządu Regionu Rzeszowskiego i Delegatem na I Krajowy Zjazd NSZZ „Solidarność w Gdańsku.
– Powszechnie znane są pańskie zainteresowania turystyczne i krajoznawcze. Wyjazdy, zwiedzanie Polski i innych krajów to pańskie hobby czy pomysł na życie?
Jeszcze pracując w Mielcu byłem współzałożycielem oddziału PTTK. W latach 70. prowadziłem zakładowy Oddział PTTK w Nowej Sarzynie. Organizowałem również wycieczki do państw tzw. bloku wschodniego: Węgry, Rumunia, Jugosławia, a nawet do Indii. Ta pasja pozostała we mnie do dzisiaj.
– To dobry moment, żeby zapytać o słynną roczną wyprawę dookoła Europy. Nie zdradzimy tutaj żadnej tajemnicy pisząc, że w jej trakcie skończył pan 75 lat. Jak zrodził się ten pomysł?
Najważniejszym powodem mojej podróży dookoła Europy była chęć poznania samego siebie jak i innych napotkanych ludzi. Ponadto zawsze czułem potrzebę poznawania świata, piękna krajobrazów, żywej przyrody, tajników duszy ludzkiej różnych narodowości. Chciałem, choć pobieżnie, ale samodzielnie zetknąć się z pięcioma kulturami religijnymi, których wszyscy ludzie wyznają tego samego Boga, ale głównie przez nietolerancję tak wiele ich dzieli. Pragnąłem, aby moja podróż łączyła w sobie również elementy pielgrzymki do miejsc ściśle związanych z kulturą chrześcijańską- miejsc pielgrzymek z całego świata.
-Czy udało się Panu osiągnąć zamierzone cele?
Nie bez trudności, ale tak. Moja podróż trwała niemal rok a w jej trakcie odwiedziłem 23 państwa europejskie. Wszystkich zainteresowanych przebiegiem podróży oraz przygodami jakie w jej trakcie przeżyłem odsyłam do ksiązki mojego autorstwa pt. „Rowerem dookoła Europy”.
-W rozmowie z Panem nie sposób zapytać o ostatnią pana inicjatywę budowę pomnika „Niepodległości”. W jaki sposób zrodził się ten pomysł? Czy znalazł Pan osoby o podobnej wrażliwości, które zechciały Pana w tych działaniach wesprzeć?
Pomysł budowy pomnika upamiętniającego walkę o wolność zrodził się podczas rozmowy z moim kolegą również kombatantem II wojny światowej mgr Marianem Kosiarskim. W założeniu miał być skromny nawiązujący do roli Józefa Piłsudskiego, legionów i innych wolnościowych ugrupowań, które swą walką i przywiązaniem do Ojczyzny doprowadziły do odzyskania niepodległości Polski w 1918 roku. Staranie o wzniesienie pomnika rozpocząłem w roku 2002, niestety napotkaliśmy opór mentalny władz miasta. Rozgoryczony takim stanowiskiem kolega Kosiarski wycofał się z czynnego starania o wzniesienie pomnika. Świadomość potrzeby takiego pomnika powoli dojrzewała wśród władz MiG Nowa Sarzyna, zlecono projekt pomnika i makietę u artysty z Przeworska. Zrealizowano jednak tylko budowę makiety. Budowa została zaniechana ze względu na brak możliwości finansowych.
– Jaka była Pana reakcja na tak niepomyślne informacje?
W tym czasie byłem już na wyprawie rowerowej. Po powrocie w 2003 roku dowiedziałem się o rezygnacji z budowy pomnika. Byłem niepocieszony kiedy dowiedziałem się o zaniechaniu budowy, ale pojawiła się nowa okoliczność – otrzymałem tytuł „ Honorowego Obywatela M i G Nowa Sarzyna oraz „ Primus Inter Pares”. Z tej pozycji było już o wiele łatwiej ponownie wznowić starania o postawienie pomnika. Przedstawiłem osobiście przygotowany, skromniejszy projekt z sugestią sfinansowania jego budowy z pieniędzy składkowych. Komitet budowy pomnika w składzie: Henryk Atemborski przewodniczący, mgr Marian Kosiarski – wicprzewodniczacy, Alfred Ryś, Robert Osipa, Wincenty Pażyra, mgr E.Saja mgr T.Urban ( później z powodów osobistych się wycofał), ukonstytuował się dnia 10 maja 2004 roku. Po licznych perypetiach związanych z koniecznością uzyskanie koniecznych pozwoleń i zebrania środków budowę rozpoczęto 1 czerwca 2006 roku. Po miesiącu budowę zakończono, lecz pojawił się nowy problem, tym razem z budową podejścia do pomnika Ostatecznie 11 listopada 2008 roku nastąpiło uroczyste poświęcenie i przekazanie społeczeństwu pomnika przez Komitet Budowy.