Wróć na poprzednią stronę

Rudolf Jaszowski

Rudolf Jaszowski
Wspomnienie o Rudolfie Jaszowskim ps. „Lampart”

 

Częstym i pasjonującym tematem starszych mieszkańców miasta są opowiadania i wspomnienia o udziale Leżajszczan w zmaganiach wojennych na wielu polach bitew świata w których dawali dowody poświecenia, odwagi i bohaterstwa. Brali udział w powstaniach, na frontach I i II-giej Wojny Światowej, w działaniach ruchu oporu i oddziałów partyzanckich. Wśród ich uczestników byli nasi najbliżsi, koledzy, znajomi, którzy życiem i krwią płacili za wolność i niepodległość Ojczyzny.

Ofiara życia złożona Ojczyźnie przez Rudolfa Jaszowskiego zasługuje na szczególne wyróżnienie z racji okoliczności zdarzenia i jego bohaterstwa.

Dziś Jego imię nosi plac szkolny a okolicznościowa tablica na jednym ze stojących przy nim budynków jest dowodem wdzięczności i pamięci społeczeństwa.

Inż. Rudolf Jaszowski – por. „Lampart” dowódca leżajskiej placówki ZWZ-AK urodził się 12 kwietnia 1912 r. w szanowanej mieszczańskiej rodzinie Stanisława Jaszowskiego – technika pocztowego, zamieszkałego na ulicy Wałowej, która zadbała o staranne patriotyczne wychowanie swoich dzieci.

Jako dziecko, w tej atmosferze przeżywał odzyskanie niepodległości Polski i potem częściowo pracował wspomnieniami do tych wydarzeń szczególnie w czasie okupacji. Jako wzorowy uczeń zdaje egzamin dojrzałości w leżajskim gimnazjum co pozwala mu później ukończyć Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie z tytułem inżyniera hutnika. W czasie służby wojskowej w Przemyślu i Modlinie kończy szkołę podchorążych. Wybuch wojny w 1939 r. zastaje go w Starachowicach gdzie rozpoczął swą pierwszą pracę zawodową. Zmobilizowany jako oficer bierze udział w kampanii wrześniowej, unika niewoli niemieckiej po rozbrojeniu się w ostatnich dniach września w okolicach Tomaszowa Lubelskiego szuka czasowego ochronienia u swojej siostry Heleny w Kikole na Pomorzu, która pracowała tam jako nauczycielka. Zastaje w Kikole już swojego brata Edmunda, absolwenta UJ. Wiosną 1940 r. wraz z siostrą Heleną i bratem Edmundem postanawiają powrócić w rodzinne strony. Podejmuje pracę jako robotnik leśny, potem jako urzędnik w leśnictwie. Pozwala mu to na kontakty z ludźmi, ułatwia działanie w ruchu oporu.

Działania wojenne powodują powrót do Leżajska wielu młodych i starszych kolegów, ludzi pełnych energii i chcących bezgranicznie angażować się do walki z okupantem. Wśród nich cała rodzina Jaszowkich: Rudolf ps. „Lampart”, Helena PS. „Sylwia” i Edmund ps. „Mucha”. Wśród swoich znajomych i kolegów w zorganizowanej placówce ZWZ-AK zostaje jej pierwszym Komendantem.

Miał swoje prywatne życie, mieszkał z żoną Anną i dwojgiem malutkich dzieci u Heleny Kuczek przy ulicy Wałowej, kilka kroków od rodzinnego domu. Tutaj rozegrał się pierwszy akt tragedii, który był początkiem końca życie i konspiracyjnej działalności.

Tak wspomina te chwile żona – Anna „wiedziałam, że Rudek związany był z ruchem oporu, nie znałam szczegółów, był wspaniałym mężem i ojcem. Byliśmy niespełna trzyletnim małżeństwem, młodszy syn Mieczysław w chwili aresztowania ojca miał zaledwie cztery miesiące. Gdy Rudek wychodził na noc lub gdy długo w nocy nie wracał, kiedy z ciekawości jako kobieta chciałam cokolwiek na ten temat powiedzieć lub dowiedzieć się, bardzo grzecznie ale stanowczo oświadczał mi „gdy mnie nie będzie w domu, nigdy nie posądzaj mnie o zdradę”. Wszelkie ostrzeżenia zbywał jedną odpowiedzią „Ojczyzna jest ważniejsza”. Pewnego razu idąc razem do Giedlarowej w rozmowie obiecał mi – „jak to się skończy to Ci dużo powiem”. Po Jego aresztowaniu byłam załamana psychicznie, zdawałam sobie sprawę, że sytuacja jest bardzo tragiczna ale nie przypuszczałam, że dramat Jego życia dokona się już za kilka dni. Długo ukrywano przede mną już pewną wiadomość o Jego śmierci, musiał przyjść czas, żeby zdecydowano się powiedzieć o tym co się stało”.

W noc poprzedzającą pacyfikację Leżajska w dniu 28 maja 1943 r. ktoś bardzo delikatnie zapukał do okna ich mieszkania. Pukanie obudziło oboje małżonków. Na pytanie żony „Radziu słyszysz” odpowiedział „słyszałem” lecz nadal pozostał w łóżku. Bardzo wcześnie rano, tuż po brzasku obudzeni zostali łomotem wypychanych z zamka drzwiami do ich mieszkania. W drzwiach zobaczyli stojących żandarmów i jarosławskich gestapowców Doppkego i Schmidta z pistoletami w rękach wołających po polsku i niemiecku „ręce do góry”. Równocześnie z sieni dobiegał krzyk bitej właścicielki Heleny Kuczek. Wydarty siłą z łóżka, w samej bieliźnie został wyprowadzony na podwórze. Po mieszkaniu biegali żandarmi przeprowadzając rewizję. Przed domem kilka żandarmów i gestapowców pod nadzorem Doppkego był bity bez przerwy kołkami po całym ciele, a szczególnie po głowie, nogach i krzyżach pytając stale gdzie jest broń i „gazetki”. Stał milczący i milczał prze 19 dni, tylko tyle pozostało mu życia w czasie tortur na jarosławskim gestapo. Kiedy przewracał się tracąc przytomność polewali Go wodą ze stojącej obok domu beczki, a gdy tej zabrakło wodą nabieraną ze studni. Kilka połamanych pałek na miejscu przesłuchania było dowodem zastosowanej formy. Chcieli w jakikolwiek sposób, za wszelką cenę złamać Go fizycznie i psychicznie. Po chwili wprowadzili Go do mieszkania, całego mokrego, strasznie zmarzniętego. Prosił o sucha bieliznę, nie pozwolili Mu się przebrać, z wielkim trudem zdołał ubrać ubranie dłońmi pokaleczonymi podkutymi butami oprawców. W domu i zabudowaniach kończyli przeprowadzanie rewizji, bardzo płakały Jego maleńkie dzieci. Z Żoną Anną i właścicielką domu Heleną Kuczek wyprowadzono Go z domu i poprowadzono w kierunku rodzinnego domu Jaszowskich. Na ulicy dołączono do nich Jego siostrę Helenę i brata Edmunda i w bardzo licznym konwoju ulicy Mickiewicza, a później do budynku sądu, gdzie zabierano wszystkich zatrzymanych w pacyfikacji. Obok domu Bauerów pod krzyżem misyjnym kazano im położyć się na ziemi, tutaj spodziewali się już końca swego życia. Część konwoju udała się po Antoniego Wojnara też członka organizacji.

Leżąc na chodniku koło siostry Heleny – Rudolf szeptem kilka razy mówił, że jest strasznie zbity, że tego nie przeżyje, że bardzo go bolą obite piersi, krzyże i głowa i jeśli nie wróci niech zaopiekuje się jego dziećmi. Kiedy zbliżali się do sądu, żona kilkakrotnie, o ile na to pozwalały sytuacje, pytała się „czy nie chce jej czegoś przekazać”. Mówił bardzo słabo i cicho, tuż przed wejściem na podwórze sądowe powiedział „daj znać na Wolę Zarczycką”. – Domyślała się, że chodzi powiadomienie kolegów z organizacji. Nie były to zwykłe rozmowy, były to zdawkowe słowa wypowiadane w bardzo ostrożny sposób bo konwojenci byli bardzo podejrzliwi i mocno pilnowali zatrzymanych, choć samo ujęcie „Lamparta” dostatecznie zadawalało gestapowców.

Doprowadzonych ustawili pod ścianą budynku Sądu z rękoma uniesionymi do góry i jako pierwszych przyprowadzonych zabrali Rudolfa i Helenę Jaszowskich wprost do celi więziennej, bez możliwości kontaktu z pozostałymi.

Wspomina Łucja Baran / Chrząszczyńska /: „wprowadzono mnie do celi, znajdowano się tam chyba osiem osób. Wśród nich był Rudolf Jaszowski, bardzo zmaltretowany, całą twarz miał liliową i wybite zęby, z powodu pobicia nie mógł stać o własnych siłach. Jego siostra Helena była też okropnie zbita i skopana, miała wybite zęby i twarz pełną sińców. Poznałam Antoniego Śliwińskiego także ze śladami pobicia może był wśród pozostałych Edmund, nie wszystkich znałam osobiście. Pod wieczór dwóch Esesmanów weszło do celi, skuto nas parami, mnie z Rudolfem Jaszowskim i jako pierwszych skierowano do wyjścia ze słowami „Das sind die besten” / to są ci najlepsi /. Wśród Niemców różnych formacji stojących z bronią na korytarzach i schodach wyszliśmy przed gmach sądu, stały przygotowane ciężarowe samochody. W ogrodzie Sądu pod płotem leżał zastrzelony mężczyzna. Nasza ciężarówka okryta była plandeką, do połowy wypełniona pijanymi oprawcami. Mnie wciśnięto na ławkę, a obok na podłodze posadzono Rudolfa w bardzo niewygodnej pozycji. W Jarosławiu, w więzieniu w sądzie rozstałam się ze wszystkimi współwięźniami. Po śledztwie przewieziono mnie do więzienia w Tarnowie i tam w celi spotkałam Helenę Jaszowską, pozostały u niej ślady pobicia na twarzy i wybite zęby. Wiedziała, że w Tarnowie jest już Antoni Śliwiński i prawdopodobnie brat Edmund. Pewnego dnia przy odbieraniu paczek zwróciłyśmy zbędną garderobę. O ile dobrze pamiętam Jaszowska zwróciła kurtkę w którą wszyłyśmy gryps, w najbliższych dniach spodziewaliśmy się transportu do Oświęcimia”.

„Kochana Haniu! Mogę nie wrócić, a chciałabym, abyś wiedziała szczegóły odnoszące się do Rudka. Wiesz, co było na miejscu, bo sam Ci opowiadał, jak bito go specjalnie w płuca, serce i nerki, aż do odbicia. W Jarosławiu trzymano go w ciemnicy . o szóstej (9 VI 1943r.) wzięto go na gestapo też do ciemnicy. Torturowano badając… bito znowu i kopano do utraty przytomności, wieszano na łańuchu za ręce, wyciągając stawy, aż pot ściekał kroplami z całego ciała. Wybito mu wszystkie zęby, wbijano mu nawet szpilki za paznokcie. Chciano nazwisk kolegów i przełożonych, ale oprócz jęków, rzężenia konającego nic do niego nie wydobyto. Wściekali się strasznie! Pastwił się na nim najwięcej Dopke i Schmidt ale biło go aż czterech, bo jeden zmęczyłby się bardzo… domagano się również broni i posądzono go o zabójstwo Trybki. Jednym słowem przeszedł Rudek całą drogę krzyżową i trzeba wielkiego hartu ducha, by milczeć, gdy oni tak sadystycznie torturują. Trudno uwierzyć, gdy się tego nie słyszy i nie widzi, a ja słyszałam, bo wtedy byłam też wzięta na gestapo. Był to ostatni dzień jego męczarni. 16 VI 1943r. rano już nie żył. Kazano dwom junakom zanieść ciało do samochodu i wywieziono, lecz gdzie – nie wiem. Z mego śledztwa mam pewność, że zdradził Mirek – podał nawet dzień, godzinę z minutami, kiedy był u nas, o czym rozmawialiśmy i o co go w tedy pytałam. Pokazywano mi jego fotografię i mówili, że organizacja go zabiła, ale ja w to nie wierzę. Zwiał albo oni go sami sprzątnęli, gdy był niepotrzebny… najbardziej bito Rudka, Śliwę (Śliwińskiego) i Mundka. Junakom, którzy wiedzą o Rudku zagrożono karą śmierci, gdy powiedzą…, a więc nie mówić byle komu. Mnie pytano o organizacje i broń – mówiłam, że nic nie wiem. Domagano się nazwisk tych, którzy do nas chodzili – mówiłam, że nie znam nikogo, bo 20 lat nie było mnie w Leżajsku. Pokazywano mi fotografię Makosika z Podklasztorzu – mówiłam, że znam tylko z ulicy. Na zapytanie, czy był u nas – odpowiedziałam, że tylko raz pytał o brata, ale wtedy brata w domu nie było. Pytali mnie o Wojnara, mówiłam, że znam go tylko z jajczarni. Pytano też o Markiewicza i Podgórskiego – mówiłam, że tylko czasem nosili jajka dla brata Mundka i nie czytali (prasy podziemnej).

Całe nieszczęście sprowadził Mirek. Nie wiem tylko czy wyśpiewał pod ich batami, czy po prostu z rozmysłem zdradził Rudka. Ale prędzej to drugi. Serce mnie strasznie boli, żal mi bardzo Rudka, ale cóż robić, z wolą Boga trzeba się zgodzić! Strasznie martwił się Rudek dziećmi i Tobą Haniu, prosił mnie, bym się zaopiekowała dziećmi. Oczywiście i bez jego prośby zrobię to gdy tylko przeżyję tę straszną wojnę. Prosił mnie, bym powiedziała Mundkowi, że robi go opiekunem swoich dzieci. 16-tego o 6-tej już nie żył. Zmarł w nocy. Nie mów jednak o tym byle komu, bo to tajemnica i to pod karą śmierci… mnie ukazał się w tę noc cały skrwawiony, a 2-go o 7-dmej rano widziałam go najwyraźniej na jawie, w czarnym płaszczu, zupełnie spokojnego. Jak wrócę szczęśliwe, opowiem Ci dokładnie wszystko – wierzę Haniu, że wychowasz dzieci na uczciwych ludzi i dobrych Polaków. Pamiętaj wykorzenić z nich złe skłonności, jak upór, złość itp., i od najmłodszych lat przyzwyczajać ich do pracy. Ojciec był bardzo zdolny, więc i z nich powinna być pociecha. Mów im często o Ojcu i zachowaj im jego podobiznę. To, co piszę o męczarniach ich Ojca, zachowaj im – dasz, gdy dorosną i zrozumieją bohaterska prace i śmierć ich Ojca…”

Dzięki zachowaniem grypsu znane są dalsze losy Rudolfa Jaszowskiego. Trzymany stale w pojedynkę w ciemnicy, na każdym przesłuchaniu bity do utraty przytomności, wieszany na łańcuchu za ręce i nogi, z powybijanymi zębami, połamanymi kośćmi, zmiażdżonymi dłońmi, odbitymi wnętrznościami – zmarł w straszliwych męczarniach 16 czerwca 1943 r. jako prawdziwy dowódca nie zdradzając tajemnic organizacji i towarzyszy walki.

Nie umieli i nie znaleźli sposobu na „Lamparta”, przyjęty pseudonim odpowiada cechom lamparta-pantery znanego z odwagi, zdecydowania i nieustępliwości.
Wiele lat po wyzwoleniu na ścianie jarosławskiego więzienia gestapo, dopóki czas nie zniszczył napisu dokonanego prawdopodobnie przez współwięźniów, świadków tortur, można było odczytać sentencję Jego życia wypisaną krwią „Rudolf Jaszowski to stalowy człowiek”.

W grupie więźniów zatrzymanych w pacyfikacji Leżajska i wywiezionych na gestapo do Jarosławia oprócz Rudolfa Jaszowskiego znaleźli się Jego siostra Helena i brat Edmund, Antoni Śliwiński, Maria Desowska, Antoni Lewicki, Stefan Sośnicki i Łucja Baranowa /Chrząszczyńska/. Antoni Lewicki przeżył Oświęcim, Łucja Baranowa po śledztwie w Jarosławiu i Tarnowie została zwolniona pozostali zginęli.

Z wywiezionymi do Jarosławia nawiązały kontakt rodziny, a oni niepewni swego losu musieli przeżyć tortury zadane wyrafinowanym sadyzmem. Może woleli już śmierć. Ze strzeżonych lochów gestapo nie docierały żadne wiadomości, w końcu były pierwsze grypsy. Zachowania się strażników przyjmujących paczki dla „Lamparta” można było wnioskować, że coś ukrywali. W pierwszych dniach lipca 1943 r. treść grypsu potwierdziła Jego śmierć. Długo jeszcze tę wiadomość ukrywali wtajemniczeni, aż przyszła chwila której całej prawdy dowiedziała się Jego żona.

Ocalał gryps więzienny, dokument wyjaśniający wszelkie wątpliwości i oskarżający, napisany na skrawkach białego Płotna prze siostrę Rudolfa – Helenę współtowarzyszkę niedoli, wszyty do rękawa kubraka-kurtki i przekazany tarnowskiego więzienia w sierpniu 1943 r. Oddając jak zwykle więźniom paczki żywnościowe Antonina Śliwińskiego odebrała brudną bieliznę, a wśród niej kurtkę. Wiedziała, że należy ją starannie przeszukać ponieważ był to jedyny sposób na przekazanie wiadomości. Przypuszczenia sprawdziły się, po odpruciu podszewki znaleziono poszukiwany gryps. Charakter pisma pozwalał na bezbłędne ustalenie autora, była nim Helena Jaszowka. Świadoma, że prawdy nikt się nie dowie, a zdrajca uniknie kary i rozpoznania, umożliwiła poznanie straszliwej prawdy.

Nie spełniono ostatniej woli testamentu „Lamparta”, wyznaczeniu opiekunowie nieletnich dzieci – rodzeństwo Helena i Edmund Jaszowscy nie mogli zaopiekować się pozostałymi sierotami, nie wrócili nigdy do domu, też zginęli.

Chciano znaleźć i kilka razy poszukiwano mogiłę „Lamparta” aby oddać cześć Jego prochom, aby w ostatnim śnie, po krótkim lecz utrudzonym życiu mógł spocząć między swoimi. Wszelkie poszukiwania nie dały rezultatów, starannie zatarto wszelkie ślady zbrodni, pozostałą tylko pamięć, a wszędzie gdzie bywał jest cząstka Jego życia.

Gryps więzienny Heleny Jaszowkiej napisany w więzieniu w Tarnowie do żony Rudolfa – Anny Jaszowkiej jest dzisiaj najdroższą pamiątką dla ocalałej z hitlerowskiego pogromu rodziny Jaszowkich. Jest zawsze przyczyną wspomnień, wzruszeń i dyskretnie ocierany łez. Pamięć ludzka zawodzi i czasem wydaje się, że te przeżyte tragicznie chwile to tylko zjawa w niespokojnym śnie.
Ekstradycji zdrajcy nie wszczęto co nie upoważnia do jakichkolwiek gestów przebaczenia. Zabliźnione czasem rany w sercach ofiar boleją przy różnych okazjach.

… W budynku sądu urzędowała „komisja” niemiecka z generałem na czele jako szefem akcji. Każdy z aresztowanych wychodził pojedynczo na salę z rękami uniesionymi w górę wymieniając swoje imię i nazwisko. W kącie Sali, obok pieca, znajdował się parawan wykonany z koca, za nim prawdopodobnie był ukryty znany w mieście syn właściciela miejscowej restauracji, człowiek wygodny, lubiący lekko żyć – nieopatrznie przyjęty do konspiracyjnej organizacji z myślą, że wyniesie do niej bogaty serwis informacyjny o wrogu, zaczerpnięty z podsłuchanych rozmów (znał język niemiecki) funkcjonariuszy niemieckich przybywających do restauracji prowadzonej w tym czasie przez jego matkę. Stało się jednak inaczej. On to zdradził swych towarzyszy i był głównym „autorem” owych tragicznych wydarzeń dnia 28 maja 1943 r.

Zza parawanu padały znaki które posłużyły „komisji” za informację przy dokonywanej klasyfikacji wprowadzanych o sala mieszkańców miasta. Tak więc po wymienieniu nazwiska każdy zatrzymanych otrzymał jeden z trzech kolejnych numerów i był odprowadzany rzez żandarma do odpowiedniej Sali. Tajemnica numerków została później rozszyfrowana : „jedynka” oznaczała wolność, „dwójka” obóz koncentracyjny, zaś „trójka” – śmierć. Ten ostatni numer otrzymało 28 osób, które potem, za parę godzin, zostały rozstrzelane. Skazańcy ginęli bohatersko z patriotycznymi okrzykami na ustach.