Wróć na poprzednią stronę

Udręka i ekstaza

Autor: Tomasz Pytko

1. Oniryczno-modowe widowisko

Schyłek zimy dla leżajskiego kirkutu to czas wyjątkowo intensywnych odwiedzin. Wszystko na to wskazuje, że ściągające tu zewsząd tłumy żydowskich pątników – chcących przynajmniej raz w życiu rozścielić swój proszalny kwitełech na grobie charyzmatycznego chasydzkiego cadyka Elimelecha Weissbluma – z każdym następnym rokiem przybierają na sile. Dowodem na to jest na co dzień prawie pusta, jakby owdowiała, ciągnąca się wzdłuż cmentarza ulica Górna, zamieniająca się wtedy w gwarny, niemal straganiarsko wesoły deptak, migoczący anachronicznymi – trochę demode – męsko-damskimi tekstyliami. Jest ona zarazem sceną dla największego – w skali współczesnej Polski – niezamierzonego pokazu mody chasydzko-żydowskiej, prezentującego przekrojowo prawie całe bogactwo podróżniczo-bagażowych akcesoriów, modlitewno-rytualnych przyborów i tylko z pozoru monotonnej, wyrażającej się w różnych odcieniach czerni i bieli, garderoby.

Jeśli chodzi o liczby, w dniu 21 Adara – szóstego miesiąca w kalendarzu żydowskim, przypadającym na przełom lutego i marca czasu gregoriańskiego, czyli w kulminacyjnym momencie obchodów rocznicy śmierci czcigodnego cadyka, po bruku leżajskiego śródmieścia chodzi prawdopodobnie kilka razy więcej osób żydowskiego pochodzenia niż w okresie ich największej demograficznej ekspansji czasów tuż przedwojennych (w 1936 r. Leżajsk zamieszkiwało 1746 Żydów). Ze względu na skalę przypomina to miraż masowego zmartwychwstania czy też pospolitego ruszenia wszystkich kiedykolwiek zmarłych i pochowanych tutaj na przestrzeni wieków hebrajczyków, którzy – wybudzeni pierwszymi promieniami wiosennego słońca – postanowili przede wszystkim czym prędzej oddać cześć swojemu nieodżałowanemu rabbiemu Elimelechowi.

W tym roku rocznica śmierci chasydzkiego guru wypadła – nomen omen – w dzień i u nas odświętny, choć z zupełnie innych powodów – ósmego marca. Po fali uciążliwych mrozów, których nie szczędziła nie dająca łatwo za wygraną końcówka tegorocznej zimy, pierwszych przybywających na kirkut gości przywitała aura zgoła odmienna. I tylko z nagła odtajałe, otaczające ohel i cmentarz obfite błoto zdawało się być jedyną przeszkodą na drodze do pielgrzymkowego spełnienia. Z drugiej zaś strony, toż samo błoto, równie uciążliwe co nie pozbawione uroku, malowniczo wręcz kontrastowało z satynową czernią odświętnych butów i nogawek, dodając im – w postaci rozbryzganych plam i kleksów – bardziej pątniczego charakteru, a ich brodatym właścicielom piętna niezłomnej, gotowej na wszystko determinacji.

2. Nocna pożoga

Wielka szkoda, że tegoroczna marszruta do miejsca spoczynku chasydzkiego myśliciela i wybitnego interpretatora Tory skończyła się tak przedwcześnie i pechowo. W nocy, z ósmego na dziewiątego marca – w kilka godzin po kulminacyjnej części rocznicowych obchodów (około drugiej) – doszło do nieumyślnego zaprószenia ognia w wypełnionym po brzegi papierowymi kwitełechami ohelu. Pożar, który na szczęście nie wyrządził nikomu krzywdy, pochłonął niemal wszystkie rytualno-obrzędowe artefakty, trochę wysłużonych krzeseł, instalację elektryczną i kilka drewnianych biblioteczek z wybitymi hebrajską czcionką modlitewnikami. Nadpaleniu uległa też więźba dachowa zaś osmaleniu wszystkie wewnętrzne ściany i złota klatka kultowego grobowca. Nad ranem wszakże, w obiektywnym, rozpraszającym wszelkie apokaliptyczne zwidy dziennym świetle, widok po nocnej zawierusze nie przedstawiał się już jednak tak katastrofalnie. Co prawda, metalowe drzwi do ohelu, decyzją władz policji, straży pożarnej i konserwatora zabytków, były już zamknięte, ale na zewnątrz życie toczyło się jak gdyby nigdy nic, swoim od dawna wytyczonym, spokojnym, obojętnym na wszystko torem. Na starotestamentalnych, obrośniętych talmudycznymi brodami twarzach pielgrzymów nie widać było żadnego smutku, strachu czy choćby śladu jakiejkolwiek obawy o przyszłość chasydzkiego sanktuarium. Niektórzy nawet, w myśl teologicznej filozofii Ball Szem Towa – legendarnego inicjatora ruchu chasydzkiego, głoszącego wiarę radosną, afirmatywną, niepodszytą goryczą ascetyzmu i umartwiania się – trzymając się w transowym, śpiewno-tanecznym kręgu pod ręce wprost kpili z błahości grozy nocnego pożaru. Tylko jeden chasyd, ale można śmiało założyć, że bardziej z wyczerpania modlitewną ekstazą niż z egzystencjalnej rozpaczy, opierał czoło o zaryglowane drzwi do ohelu w geście duchowej kapitulacji.

Postscriptum

Kiedy odwiedziłem kirkut w połowie kwietnia poczułem się mile zaskoczony. W miejscu do niedawna jeszcze okopconych szpetnie ścian ohelu widniały schludne płyty gipsowe. Przy nich stały już nowe biblioteczki z rzędami pachnącej świeżym drukiem Tory. Obczyszczona z sadzy metalowa klatka, okalająca grób Elimelecha, aż kipiała od bieli nagromadzonego w niej kwitełechu. Wszystko jakby powoli wracało do normy. Trochę tylko straszno, że do normy wróciła też moda na wszędobylskie aluminiowe znicze, które – nie wiedzieć czemu – stanowczo zbyt często wchodzą w poufałe relacje z łatwopalną materią.